
Od dłuższego już czasu, pośród autorów powieści z nurtu New Adult, panuje pewna dziwna moda. Moda, która nakazuje stworzyć zakochaną w sobie do szaleństwa (i bez pamięci) parę, po czym - bez najmniejszych nawet skrupułów - uśmiercić jedną z jej połówek. Wszystko to oczywiście w taki sposób, by wycisnąć z czytelniczki (bo, bądźmy szczerzy, panowie raczej nie sięgają po tego typu literaturę) jak najwięcej łez. Książki te są coraz bardziej schematyczne i niemożliwie wręcz przewidywalne, przez co sam trend powoli zaczyna mnie irytować (bo czy naprawdę miłość i nagła śmierć to jedyny warty uwagi pomysł na książkę?), co nie zmienia jednak faktu, że wciąż po nie sięgam i wciąż je czytam (i najczęściej przy nich płaczę. Masochizm, moi drodzy. To oficjalna diagnoza). Siłą rzeczy często sięgam też po książki z serii Love Matters wydawnictwa Filia, która - można by rzec - wyspecjalizowała się w tego typu wyciskaczach łez dla kobiet i dziewcząt. Pokochałam "Promyczka" Kim Holden, polubiłam książki K.A. Tucker i Brittainy C.Cherry, a niedawno - pomimo pewnych wątpliwości - poznałam Emmę Scott i jej "Serce ze szkła", które (choć oczywiście schematyczne jak cała reszta) nieoczekiwanie mnie poruszyło.
Premiera tego ostatniego sąsiadowała (no, mniej więcej :D ) z datą wydania innego "sercołamacza" Filii, tym razem od Tillie Cole, który też - co oczywiste - chciałam przeczytać. Wmówiłam sobie, że "Tysiąc pocałunków" zachwyci mnie bardziej niż wszystkie ostatnio przeczytane książki razem wzięte, że poziomem dorówna "Promyczkowi", że może -MOŻE! - zmotywuje mnie do jakichkolwiek zmian.
O, ja naiwna.