Lubię książki Colleen Hoover.
Oczywiście jestem w pełni świadoma faktu, że nie tworzy ona zbyt ambitnej literatury, że jej powieści to kolejne przedstawicielki trochę oklepanego już nurtu New Adult i że każdy męski bohater, który wyszedł spod jej pióra to ucieleśnienie wszelkich cnót. Wiem o tym, a jednak z wypiekami na twarzy czekam na każdą kolejną powieść z nazwiskiem "Hoover" na okładce. Nie będę Was oszukiwać - jej książki to moje guilty pleasure.
Kiedy sięgałam po najnowsze "It ends with us" spodziewałam się historii podobnej do poprzednich. Opowieści nieco cukierkowej, z księciem z bajki u boku naszej bohaterki i z budzącym zazdrość happy endem. Oczekiwałam książki na miarę "November 9" czy "Ugly love" - dobrej, ale nie fenomenalnej, z niezbyt wyrafinowanym słownictwem, za to z ciekawą fabułą.
Dostałam jednak coś, czego zupełnie, ABSOLUTNIE się nie spodziewałam.
Prawdziwą do bólu historię, która nie jest już tylko literacką fikcją.