Mam problem z książkami, które są długo i dobrze promowane. Zanim trafią w moje ręce mija zwykle kilka tygodni, w ciągu których jestem bombardowana setkami ich zdjęć. Pasjami oglądam też vlogi i przeglądam recenzje - a nie oszukujmy się, w 90% są one więcej niż pozytywne. Efekt jest taki, że gdy w końcu mam okazję zapoznać się z tak głośną (i oczywiście "tak dobrą") powieścią, oczekuję naprawdę wiele. Mam szlochać z rozpaczy, by za moment śmiać się z zachwytem. Mam podziwiać fajerwerki, a za chwilę przeżywać bolączki głównego bohatera. Oczekuję hitu, ale nie jednego sezonu. Chcę książki, która zostanie ze mną na długo i do której z niecierpliwością wrócę za pewien czas.
Wtedy jednak przychodzi moment, gdy na wzór bohaterów epoki pozytywizmu zmuszona jestem do konfrontacji marzeń z rzeczywistością. Marzenia przegrywają z kretesem, a rzeczywistość rzuca tak wyczekiwaną książkę na półkę z etykietką "smutek i zawód".
Tak też było z "Magonią".